zdjęcie z internetu |
Wyczekana Bat micwa i spotkanie ludzi przez dwadzieścia lat żyjącymi tylko w naszej pamięci.
Jest zimno, a być może to tylko podekscytowanie. Na miejscu witają nas przyjaciele, których dotąd widziałam tylko na lekko wypłowiałych już zdjęciach. W synagodze jest pełno mężczyzn z myckami na głowach. I ku mojemu zaskoczeniu wcale nie mają długich czarnych pejsów i bród. Przez cały czas ktoś wchodzi, wychodzi, wstaje lub zmienia miejsce. Jeden śpiewa, drugi się śmieje, a trzeci wita czule przytulając czwartego. I tak świętuje cała synagoga święto Rachel, dla której to jeden z najważniejszych dni. Podczas gdy dziewczynka czyta słowa tory po hebrajsku, nagle kilka osób roznosi kosz z żelkami. Szeleszczenie papierków nieco dekoncentruje Rachel.W myślach jesteśmy wściekłe na tego kto wymyślił rozdawanie słodkości w połowie czytania. Sprawa się wyjaśnia kilka minut później, kiedy to papierki po żelkach zostają wyrzucane w stronę bohaterki dnia. Jest to znak słodkiego życia, jakiego wszyscy jej życzymy. Od teraz trzynastoletnia Rachel jest dorosła duchowo, choć wyraz słodkiego,nieco zawstydzonego dziecka wcale jej nie znika z twarzy. Uroczystość trwa przeszło trzy godziny. Głównie polega ona na śpiewaniu pieśni tory.Wkrótce potem jest lunch w podziemiach synagogi. Rzucam się na hummus i chałkę. Chętnie zjadam też inne dania, choć smak tych dwóch potraw pozostaje mi w pamięci po dziś dzień.
Wieczorem wybieramy się już na mniej oficjalne świętowanie, które jest po prostu imprezą.
Jest muzyka, dużo śmiechu i olśniewająca Rachel radośnie plotkująca z przybyłymi przyjaciółkami. Hummus tym razem nie był tak dobry. Za to ozorki przypadły mi do gustu w 100% (dopóki moja wyobraźnia nie podsunęła mi kilku obrazków na myśl). Kończy się już odkrywanie żydowskiej tajemnicy Bat micvy. Idę spać, bo na drugi dzień lecimy o świcie do Halifaxu (Nowej Szkocji).
Nowa Szkocja...i duch Titanica
Lubię Kanadę. A najbardziej Nową Szkocję. Jest w tym miejscu coś magicznego i tajemniczego zarazem. Po prawej stronie woda i skały po drugiej stronie woda i lasy. Włosy lekko kołyszą się na wietrze. Jest dość chłodno,ale niezwykle kolorowo. Dużo tu drzew. Praktycznie same drzewa i woda. Błogi spokój z cudownymi ludźmi, których pokochałam od pierwszego wyjrzenia (ale to temat na książkę, a nie na krótki post). Pierwszy dzień spędzamy w Halifaxie, który już zawsze będzie mi się kojarzył z lodami i Titaniciem. Lody są tu ręcznie robione w cukierkowym sklepiku, gdzie wszystko przypomina kolorowy, bajkowy świat.
A tu się prawdziwe lody ukręca:
Halifax w słońcu jest bardzo ładny, choć w niewytłumaczalny sposób niekiedy mnie niepokoi. Może to tylko kwestia murowanych domów, które na jesień kolorystycznie przypominają brązy liści spadających z drzew. A może kwestia duchów, w które nigdy nie wierzyłam. Na swój sposób można to wytłumaczyć, gdyż to właśnie tu,w kanadyjskim portowym miasteczku kilka dni po tragedii Titanica pochowano ok. 150 ofiar
Już w piątek opowiem wam o tym co jedli pasażerowie Titanica i o tym dlaczego warto tu jeść homary. W sobotę natomiast możecie mnie posłuchać w legionowskim radiu 89,4 lub na stronie radia (www.hobby.pl). Od 9 do 10 prowadzę audycję kulinarną "podróże ze smakiem" wraz z dwójką szalonych dziennikarzy redakcji weare.pl, którzy umilają Wam czas do 14 :)
aż mi sie chce tam lecieć
OdpowiedzUsuńMi też jeszcze raz :)
UsuńPięknie opisane!
OdpowiedzUsuńPięknie Wam dziękuję :)
Usuń