poniedziałek, 5 listopada 2012

O szklanym świecie...

Dziś opowieść o szklanym mieście, zwanym Toronto...




TORONTO

  Codziennie, wczesnym rankiem wsiadamy do pociągu (burlington-toronto), by powitać miasto świeżym bajglem i kawą.
I tak cztery dni, od rana do wieczora.
 

 
 Toronto jak zawsze w biegu. Żywe, tłoczne i pełne dziwnych ludzi. Można się zmęczyć samym patrzeniem na pędzące osoby.
Najpierw obowiązkowy pobyt w Lawrence Market. Tu witają nas żywe kolory owoców, warzyw, ryb i cukierków. Tysiące odmian ryżu, oliwek,ryb, mięs i orzechów. W biegu zjadamy po amerykańskim, chrupiącym ciasteczku z dużą ilością belgijskiej czekolady i orzeszkami pekanowymi.  (Wskazówka: zawsze przychodźcie tu nad ranem. Najlepiej do 15. Wtedy jest najwięcej dostawców i towaru.)
Ruszamy na dalsze poszukiwanie przygód.








Cn Tower to nasz kompas. Kiedy widzisz "czubek w chmurach" od razu wiesz gdzie jesteś!
Pewnego dnia wchodzimy na jej szczyt, żeby  z góry zobaczyć ten wysoki, bladoniebieski świat. Wszędzie widać szklane domy i wodę. Staję na szklanej podłodze, z której obserwuję miasto znad 500m. Dziwne uczucie.  Najpierw strach, potem lekkie uczucie podniecenia i tak na przemian.
Następnego dnia pada deszcz. Toronto w strugach deszczu jest smutne, szare i bez życia. Wtedy nawet taxówki nie są takie pomarańczowe. Przemakają mi buty i mapa. Wysiadamy z autobusu.
I nagle wychodzi słońce. Nagle dostrzegamy tylko chińskie znaki. To chiński świat na tle szklanych domów.



CHINA TOWN
Zaczynamy od zielonej herbaty. Dużo tu sklepów z różnymi dziwnymi ziołami i  leczniczymi grzybami(do zaparzania). Wyglądają dość przerażająco i pachną nie lepiej. Tracimy siły z głodu i trafiamy do jednej z chińskich knajpek. Dostajemy następną zieloną herbatę i pół godziny zajmuje nam przestudiowanie 6stronnicowego menu. Czerwone, chińskie pismo miesza się z angielskimi nazwami i dostaję bólu głowy. Zmieniam zdanie pięć razy i wybieram w końcu wietnamski naleśnik z wieprzowiną i krewetkami (Błąd !) Za to moja mama wybiera bardziej klasycznie. Makaron sojowy, krewetki, spring rollsy. Zapisujemy wybrane numerki na kartce (system polega na wpisaniu numeru dania z karty, ilości porcji i rozmiaru. Kelner zabiera kartkę i w ten sposób nie musimy nawet wymieniać zdania ).



 Nie mogę uwierzyć, że przez 20lat nigdy jeszcze nie udało mi się wybrać czegoś smaczniejszego od dania wybranego przez moją rodzicielkę ! Z głodu zjadamy wszystko, nie wybrzydzamy i dziękujemy z udawanym uśmiechem. Tak naprawdę czuję rozczarowanie. Niedosyt smakowy zapychamy kanadyjskimi ciasteczkami i już jest lepiej.
Kierujemy się do następnego miejsca zaznaczonego na mapie. Wsiadamy do czerwonego autobusu i wysiadamy przy potężnym murze oddzielającym nowoczesne miasto od neogotyckiego zamku na wzgórzu.

Dawno, dawno temu...

W samym środku miasta  powstał zamek, zwany Casa Loma. Zamek, który bynajmniej nie był miejscem zamieszkania władcy, a jedynie dodatkiem do bajecznego życia niejakiego Sir Henry'ego Milla Pellatta,wpływowego finansisty i żołnierza w służbie Korony Brytyjskiej. Człowieka, dzięki któremu w domach Toronto zaświeciło światło i rozwinęła się elektryczność. Człowieka, który inwestował w powstawanie kanadyjskiej kolei  i który stworzył fabrykę samolotów. Niektórzy twierdzą, że Casa Loma była jego zabawką i miejscem urządzania wystawnych przyjęć dla tysiąca gości. Ale ja zdecydowanie wolę tą drugą wersję i mocno wierzę, że jest to prezent Henrego dla jego ukochanej żony.
Trzeba przyznać,że całkiem duży ten prezent. Aż 98 pokoi i pierwszy mieszkalny budynek, w którym zamontowano windę. Z najwyższych okien widać panoramę całego Toronto i niesamowite wieżyczki domu, które przypominają  komnaty.
   Niestety rzeczywistość okazała się zbyt daleka do tej bajkowej scenerii zamku, albo po prostu zbyt życiowa. Ukochana żona umarła, a sam Pellat zbankrutował i musiał opuścić swój dom, oddając go w ręce miastu. Niegdyś jeden z najbogatszych ludzi w Kanadzie został z niczym. Zamieszkał  w małym, skromnym domku.Może nazwijmy rzeczy po imieniu...była to chałupina na przedmieściach Mimico. Tam też zmarł,nigdy nie powracając do Casa Lomy.
Wychodzimy nieco przybite wielkością zamku i smutną historią upadku.

     Wracamy do naszego tymczasowego domu, do Burlington i opijamy to co mamy. Pocieszamy się,  że pieniądze to nie wszystko...bo ważne, że są naleśniki z syropem klonowym!
Przed nami jeszcze wciąż Bat micvah i cała Nowa Szkocja:)


11 komentarzy:

  1. Ale Ci zazdroszczę :) bardzo fajne zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie ma co zazdrościć, bo u nas zdecydowanie lepsze jedzenie:)

      Usuń
  2. Miło byłoby zacząć dzień takim bajglem :) Lubię smaczne relacje i chętnie przeniosłabym się teraz do Toronto, chociaż na chwilę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co jak co, ale bajgle są super (przynajmniej te kupowane na stacji metra;p)

      Usuń
  3. Fajnie tak z Tobą pozwiedzać tak odległe dla mnie miasto jak Toronto:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło, że spodobało Ci się to zwiedzanie:)

      Usuń
  4. Dzięki Twoim opisom i zdjęciom choć na chwilę mogłam się przenieść do Toronto, fajna odskocznia od tej szarzyzny na oknem.
    Ps. nie wiem czy wiesz, ale masz włączoną weryfikację obrazkową, może warto ją wyłączyć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, niestety pogoda nie sprzyja nawet do wychodzenia z domu:) Wyłączyłam i dziękuję za słuszną uwagę :)

      Usuń
  5. Ach te pekany na zdjęciu... wiedziałabym, co z nimi zrobić :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. co co? :) Ja lubię tartę kanadyjską z pekanami, tylko po dwóch kęsach już jestem totalnie zasłodzona;p

      Usuń
  6. Pieknie tam u Ciebie, ale fakt - wszędzie trzeba umieć zobaczyć to piękno :)
    pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za dodane komentarze. Nie bójcie się zadawać pytań. W miarę możliwości odpowiem na wszystkie !

Zobacz inne przepisy

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...